sobota, 31 marca 2012
Sobota, 9 rano. Zaspanym okiem spojrzałam na fasady bloków mojego osiedla. Na co drugim balkonie wietrzy się pościel, co trzecie okno właśnie jest z poświęceniem szorowane, z podwórka dochodzi miarowy odgłos trzepania dywanów, burczą odkurzacze i warczą pralki za ścianami. Znaki to nieomylne: Święta idą! Chcąc nie chcąc, włączyłam się w szaleństwo mycia i czyszczenia, by wieczorem w wysprzątanym M-2 oddać się chwili refleksji nad losem kobiet, które dawniej musiały doprowadzić do porządku większe metraże przy, co jasne, mniejszych udogodnieniach. Trudowi temu próbowano ulżyć już na początku XX wieku. Wtedy pojawiły się pierwsze maszyny mające pomóc w domowych porządkach. Znaczący to musiał być postęp tym bardziej, że pozbywanie się kurzu jest według skrupulatnej Marii Ochorowicz-Monatowej kluczowe bo kurz jest najszkodliwszy dla zdrowia; naukowa badania wykazały, że w jednym gramie kurzu znajduje się 6,600.00 do 21,000.000 rozmaitych bakteryi, a gdy sobie uprzytomnimy, że w samych Niemczech umiera rocznie około 200.000 ludzi na tuberkuły, a miliony zaraźliwych baterii uwija się naokoło nas w powietrzu, prochu i kurzu, dopiero zrozumiemy, jak bardzo przed niemi strzedz się należy. ("Gospodarstwo kobiece w mieście i na wsi", str. 170). Autorka z zapałem więc zachwala różnorodne aparaty do pozbywania się zabójczego kurzu i uważa je za nieocenione wynalazki. Oto odkurzacz elektryczny Vaccum Cleaner gorąco polecany przez Ochorowicz-Monatową. Tak gorąco, że podejrzewam szanowną autorkę o kryptoreklamę. Czy to możliwe w tamtych czasach? Początkowo odkurzacze działały na odwrotnej zasadzie niż dzisiejsze. Zdmuchiwały kurz a nie zasysały go. Takich modeli nie znajdziemy jednak u Ochorowicz-Monatowej. Ponoć najdawniejszy odkurzacz, pomysłu Ivesa W. Mc Gaffeya, powstał w Stanach Zjednoczonych w 1869 roku i był urządzeniem ręcznym. Podobne aparaty, choć nożne, pani Maria zna i poleca tym, których domy pozbawione są elektryczności.
Z ręcznych urządzeń wyjątkowo godnym polecenia jest zagraniczny patentowy "Birum", aparat ssący do wchłaniania w siebie prochu. Niezbyt ciężki, bo cały waży 2 i 1/2 klgr. może być z łatwością użytym przez najsłabszą osobę. Przesuwając równomiernie tam i napowrót rączką, któa chodzi w blaszanej rurze aparat wypompowuje czyli wsysa wszystek kurz z dywanów, zarówno jak i z mebli tapicerowanych. (tamże str. 172) Oto to cudo. Elektryczne odkurzacze zaczęły pojawiać się na początku XX wieku (pomysły H.C. Bootha – 1901 i Jamesa M. Spangera – 1907). W sprzedaży w Stanach upowszechniły się ok. roku 1909 (na podstawie „Księgi wynalazków”, B. Orłowskiego i Z. Przyrowskiego, Nasza Księgarnia, Warszawa 1982 oraz zasobów Internetu). Jak więc nowoczesna była Maria Ochorowicz–Monatowa skoro w swym dziele „Gospodarstwo kobiece w mieście i na wsi” z roku ok. 1911 tak obszernie pisze o tych nowinkach technicznych. Z rodzinnych przekazów wiem natomiast, że nie wszyscy podzielali jej entuzjazm i sceptycznie podchodzili do wszystkiego co nowe. Ponoć mój pradziadek (ur. 1894) jeszcze w latach pięćdziesiątych nie pozwalał na zakup odkurzacza, twierdząc, że nieodwracalnie niszczy on dywany.
piątek, 30 marca 2012
Małe słóweczko, a nie daje mi spokoju od tygodni. Chodzi męcząco po głowie. Może to dlatego, że czynność, którą określa, tak mocno dała mi się we znaki. Małe: „przetarć” z przepisu o zupie z fasoli się do mnie przyczepiło. Zaskakująca jest bowiem forma tego czasownika z „Kucharki Litewskiej”, napisanej przez Wincentę Zawadzką. W starszej Ćwierczakiewiczowej jest zwykłe utrzeć, ewentualnie przefasować, w innych książkach kucharskich też znajdziemy formy, których i dziś używamy. Skąd zatem tak niecodzienny bezokolicznik „utarć” (jeśli odrzucimy przedrostek prze-)? Przekopałam się przez kilka słowników. Nie ma takiej wersji ani w „Słowniku Staropolskim”, ani (co dziwniejsze) u Lindego. W końcu jednak dorwałam „utarć” w „Słowniku Języka Polskiego” Karłowicza, Kryńskiego, Niedźwieckiego z 1919 roku. Co nie dziwne, podaje on, że jest to forma słowa utrzeć: Utrzeć, utrę a. [utrem, utrzem], utarł a. [utrzyj], [Utarć] , nied. Ucierać (str. 404) Dlaczego właśnie ten słownik zanotował taką formę? Mam swoją teorię, ale zanim ją przedstawię, proszę wszystkich biegłych w zawiłościach języka polskiego o krytyczne komentarze. Otóż, moim zdaniem, jest to forma bezokolicznika „utrzeć”używana w dialekcie kresowym. Wnioskuję tak ponieważ Zawadzka była rodowitą wilnianką a współtwórca „Słownika Języka Polskiego” Jan Aleksander Karłowicz pochodził z Subortowicz leżących również w granicach Litwy. Autorka „Kucharki Litewskiej” posługiwała się więc zapewne na co dzień kresową polszczyzną, która w ówczesnych latach była dość popularna, natomiast Karłowicz jako człowiek wysoce wykształcony być może mówił czystym językiem polskim, ale z pewnością był dobrze osłuchany z dialektem. Dlatego, moim zdaniem, odnotował istnienie formy „utarć”. Na okrasę kilka zdjęć maszynek do ucierania, szatkowania i mielenia z przełomu wieków.
wtorek, 27 marca 2012
Ja tu o muchach się rozpisuję, a przecież wiosna to przede wszystkim Wielkanoc. Olśniło mnie w ostatnich dniach, że raptem niecałe dwa tygodnie pozostały. Postanowiłam więc przećwiczyć kilka przepisów, które staną się – mam nadzieję – przebojem na moim świątecznym stole. Na pierwszy ogień poszła baba drożdżowa. W Praktycznym Kucharzu Warszawskim, jak i w innych dawnych książkach kucharskich znajduje się mnóstwo przepisów na te ciasta. Oczywiście jak zwykle uderzają proporcje. To wśród tych receptur znajdziemy osławione przepisy na wypieki z kopy (tj. 60) jaj. Zanim jednak pokiwamy z politowaniem głowami nad rozrzutnością dawnych gospodyń, przypomnijmy sobie, że przepisy te zakładały przygotowywanie ciast na wiele osób i od razu podają ilość składników na kilka blach ciasta. Wybrałam ten przepis a ilość składników podzieliłam przez dwa: Praktyczny Kucharz Warszawski zawierający 1503 przepisów różnych potraw oraz pieczenia ciast i sporządzania zapasów spiżarnianych, Wydanie XVII, Warszawa 1903 Użyłam: 12 żółtek (tyle było trzeba na wypełnienie szklanki, czyli 250 ml) 0,5 szklanki cukru 0,5 szklanki mleka 1,5 łyżki drożdży 1,5 szklanki mąki 0,25 szklanki klarowanego masła Przyznam, że do dzieła przystępowałam ze strachem. Ciasta drożdżowe zawsze stanowiły dla mnie tajemnicę. To kapryśne i nieprzewidywalne zjawisko, żyjące własnym życiem, w moim odczuciu, kierujące się jakimiś tylko sobie znanymi zasadami. Czasem chyba takie nieznośne ciasto drożdżowe po prostu nie ma humoru i choćby zapewnić mu najwspanialsze warunki, postanawia się nie udać. Obawy moje tym razem okazały się płonne. Baba tiulowa to najprostsze ciasto drożdżowe jakie do tej pory robiłam. Początkowo, jak to mam w zwyczaju, chciałam sobie utrudnić życie i zrobić wszystko ręcznie. Szybko jednak poddałam się i spokorniała wyjęłam mikser. To dzięki niemu ciasto stało się tak łatwe w przygotowaniu. Ponieważ ciasto ma bardzo luźną, wręcz płynną konsystencję, można je wyrobić używając wyłącznie miksera, nie brudząc sobie rączek. Ubiłam więc żółtka z cukrem, po czym dodałam ciepłe mleko. Drożdże bez rozrabiania zaczynu wrzuciłam do ciasta i porządnie zmiksowałam całość, po czym powoli dodawałam mąkę – koniecznie przesiewając ją przez sitko. Przekonałam się już wielokrotnie, że przesianie mąki ma kapitalne znaczenie dla pulchność ciast, nie tylko drożdżowych. Po tych czynnościach zostawiłam ciasto w spokoju na jakieś pół godziny. Ponieważ piekąc ciasto drożdżowe zawsze wcześniej rozgrzewam piekarnik, to tym samym zapewniam mu przytulne miejsce na ciepłej płycie piecyka. Kiedy podrosło dodałam stopione masło i znów wyrabiałam mikserem. Po jakiś 10 minutach ciasto zaczęło odchodzić od ścianek misy, stało się błyszczące i elastyczne (o ile można tak powiedzieć o dość płynnej masie). Użyłam formy z kominem. Przed wstawieniem wypieku do piekarnika, znów pozostawiłam je na pół godziny by urosło. Praktyczny Kucharz Warszawski w słowie wstępnym o pieczeniu ciast drożdżowych poleca mocno rozpalić w piecu. Uznałam, trochę na zasadzie przeczucia, że temperatura 190 stopni będzie odpowiednikiem „napalonego” pieca. Po godzinie babka była zrumieniona i ładnie odchodziła od brzegów formy. Przyznam nieskromnie, że baba tiulowa udała mi się świetnie. Jest bardzo delikatna, wilgotna i lekka. Ciasto nie jest słodkie, co dla mnie jest zaletą. Świetnie smakuje z konfiturami, doskonale będzie też pasował słodki lukier. Jeśli ktoś z gości blogu nie ma pomysły na świąteczne ciasto, z czystym sumieniem polecam miksowaną babę tiulową.
piątek, 23 marca 2012
Idzie sobie wiosna, Rozkoszując się słoneczkiem, ptaszkami, kwiatkami, ciepełkiem i wszelkimi cudnościami tej pory roku, nabieramy głębokiego przekonania, że wiosna to sama błogość. Jakoś nikt w tych pierwszych sielankowych dniach nie pamięta, że wyższe temperatury zwiastują nadejście nie tylko motylków, ale i wszelkiego innego latającego bydlątka. Zaraz zaatakują nas hordy much, moli, komarów i meszek. A to nie jest już takie miłe, prawda? Bo przecież zaledwie zgonimy taką muchę z twarzy już w tej chwili usiądzie w innem miejscu na naszem ciele. (Maria Ochorowicz-Monatowa, Gospodarstwo kobiece w mieście i na wsi). Co zatem radzi? Podstawowa zasadą do jakiej przekonuje czytelnika, to zachowanie czystości. Czystość wg niej najlepiej zabezpiecza przed plagą owadów i rozmaitego robactwa domowego. (tamże) Jeśli samo pucowanie nie wystarczy, można przejść do drastyczniejszych metod. Najrozmaitsze są środki na tępienie much. W handlach dostać można różnego rodzaju papiery lepkie na muchy, w formie okrągłych piramidek, które się stawia na piecach, szafach etc. albo w formie płaskich arkuszy do zawieszania na ścianie. Ze względów estetycznych wskazaniem jest często je zmieniać. (tamże) Lep na muchy można też zrobić samemu. Pani Ochorowicz poleca w tym celu stopić 32 dkg. kalafonii z 6 dkg. oleju rzepakowego, poczem wymięszać z 6 dkg. syropu kartoflanego lub miodu. Potem ową mieszaniną należy wysmarować grubo teksturę zwiniętą w lejki spiczaste u góry, a szerokie u podstawy, które nożyczkami obrównać i poustawiać na szafach lub piecach w pokojach. Nie należy natomiast używać trucizn na muchy rozrabianych w płynach, bo stawiane na miseczkach nie są wskazane, gdyż muchy napiwszy się jej odrazu nie giną lecz siadają jeszcze na ludziach lub artykułach żywności i truciznę tę przenoszą i z siebie wydzielaj a poza tym trudno upilnować by pieski lub koty domowe nie dobrały się do niej. (tamże) Na przestrzeni lat oczywiście próbowano przeróżnych metod. Oto garść przepisów z roku ok. 1943 pochodzących z Poradnik życia praktycznego. Porada 659: Muchy nie kąsają koni, gdy te natrzemy silnym wywarem liści orzechów włoskich. Zwierzaki zapewne zyskiwały przy okazji na kolorze sierści, bo jak wiadomo, poza licznymi leczniczymi właściwościami tego wywaru, ma on moc poprawy kolorytu włosów. Pokolenia kobiet do tego celu liści orzecha używały. Takiego dwa w jednym można by i dziś popróbować. Nawet hasło reklamowe mi do głowy przyszło: kolor, że mucha nie siada.
Zdecydowanie bardziej podobają mi się mądrości niezawodnej pani Marii, która, jak na przykładną panią domu przystało, myśli również o estetyce w mieszkaniu. Praktyczne i ładne mają się okazać szklanne klosze na nóżkach. Ów klosz napełnia się ocukrzoną wodą lub piwem. Muchy mają się w tym roztworze masowo topić. Jednak za najbardziej elegancki ze wszystkich środków Ochorowicz-Monatowa wskazuje amerykańską łapkę na muchy z siatka drucianą.
wtorek, 20 marca 2012
Coś jest w banalnym stwierdzeniu, że kuchnia jest sercem domu. Choćby najmniejsza ma moc przyciągania jego mieszkańców. To tu przygotowuje się wszelkie rodzinne uroczystości, trwa rejwach przygotowań świątecznych. To w kuchni trwają najczęściej nocne rozmowy rodaków. Aby taka właśnie była – ciepła, przytulna, gościnna i funkcjonalna oczywiście, musi być dobrze urządzona. Wiedziano o tym i 100 lat temu. Maria Ochorowicz-Monatowa w swoim dziele Gospodarstwo kobiece w mieście i na wsi poświęca sporo miejsca informacjom o wyposażeniu kuchni. Nawet dziś każda z nas zgodzi się chyba z jej stwierdzeniem: Schludna kuchnia powinna napełniać radością i być dumą gospodyni (Maria Ochorowicz – Monatowa, Gospodarstwo kobiece w mieście i na wsi str. 136). Choć oczywiście odzywa się we mnie współczesna dusza i mam ochotę zakrzyknąć, że i gospodarza! Powstrzymam jednak zapędy feministyczne i skupię się na przedmiocie sprawy. Polecam miłym czytelnikom rzut oka na poniższe zdjęcia ze wspomnianej powyżej publikacji. Oto wzorcowe pomieszczenia kuchenne z przełomu wieków. Ciekawam, które najbardziej wam się spodoba?
czwartek, 15 marca 2012
W każdej ze starych książek kucharskich znajdują się przepisy na komputy vel kompoty. Musiał więc to być popularny deser na przełomie wieków. Właśnie deser a nie napój. Przyrządzano go z różnorodnych owoców, także suszonych, gotowanych w gęstym syropie, które podawano w salaterkach. Sednem potrawy są właśnie owoce a nie płyn, który służył tylko do osładzania całości. Poniżej przepis z Kucharki Litewskiej, którą nieustająco się zachwycam. Kucharka Litewska, przez W.A.L.Z. nakładem autorki, Wilno drukiem Józefa Zawadzkiego Przygotowałam wersję jabłkową. Wydała mi się „podstawowa”, bo w zasadzie jest identyczna i u Ćwierczakiewiczowej, i w Kucharzu Warszawskim, i u Monatowej. Ćwierczakiewiczowa poleca urozmaicić całość poprzez dodanie cząstek pomarańczy, co też postanowiłam uczynić. Komput zrobiłam z niezbyt dziś popularnej odmiany jabłek – renety. Ich oczyszczone połówki ugotowałam w syropie (cukier i woda: proporcje na oko, tak żeby słodkie było) z dodatkiem cynamonu i kilku goździków. Nie można przesadzić z goździkami, bo całości zrobi się nieprzyjemnie gorzkawa. Ugotowane jabłka (trzeba uważać, żeby się nie rozgotowały) układałam w salaterce przekładając oczyszczonymi z błon cząstkami pomarańczy. Do syropu dodałam pół szklanki białego słodkiego wina i kilka plastrów cytryny, po czym gotowałam jeszcze chwile tak, aby się zredukował czyli wysadziłam ulep. Gdy uznałam, że gotowy zalałam nim przygotowane wcześniej owoce. Moim zdaniem deser smakuje najlepiej, gdy jest mocno schłodzony. Fajna i łatwa w przygotowaniu alternatywa dla lodów, sorbetów tudzież innych galaretek.
wtorek, 13 marca 2012
Jak to mam w zwyczaju, co jakiś czas podejmuję kolejną heroiczną, w moim przypadku, próbę przejścia na dietę. Doskonale nadają się do tego wszelkie postne przepisy. Bezmięsne, oparte na pełnych błonnika warzywach, mogą się mojemu szczytnemu celowi przysłużyć. W Kucharce Litewskiej znajdziemy spory rozdział poświęcony tzw. zupom rumianym tj. opartym na wywarach warzywnych jedynie z dodatkiem niewielkim masła. Idealne do odchudzania. Na początek zupa z fasoli. Kucharka Litewska, przez W.A.L.Z. nakładem autorki, Wilno drukiem Józefa Zawadzkiego Wydaje mi się, że w przepisie chodzi o świeżą fasolę. Ja takowej nie posiadałam, więc gotowanie tejże zajęło ok. 2 godziny (bez wcześniejszego moczenia). Gdy zmiękła, zaczęłam proces tarcia tudzież fasowania. Kusiło, oj kusiło żeby po blender sięgnąć, bo przepis okazał się mieć dodatkowe walory odchudzające. Przefasowanie fasoli wyrabia biceps i pozwala stracić kalorie. Sądzę jednak, że poświęcenie to ma znaczenie. Użycie sita pozwala pozbyć się łusek, dzięki czemu zupa nabiera pożądanej gładkości. Cóż tam jednak moje wysiłki, gotowałam przecież jedynie dla dwóch osób! Przeciętna rodzina pod koniec XIX wieku to członków kilku (do 10 osób) – dla takiej ferajny utrzeć fasolę, to był wyczyn. W międzyczasie ugotował się wywar jarzynowy, a por wraz z pietruszką podsmażył na maśle. Ważne jest, żeby warzywa te nieco się zezłociły. Całość nabierze dzięki temu pełniejszego smaku. Pozostało tylko połączyć składniki. Zupa wyszła faktycznie kremowa i sycąca. A ja pozostałam z miłym uczuciem, dobrze spełnionego dietetycznego obowiązku.
czwartek, 08 marca 2012
Miało być pysznie, oryginalnie, nietypowo, wykwitnie i w ogóle retro i cool . A wyszło… dziwnie. Jaja po trębacku to wariacja na temat przepisu na perduty, czyli po naszemu-współczesnemu jajka po benedyktyńsku a jeszcze inaczej w koszulkach. Zgrabna ta nazwa pochodzi z języka włoskiego ( perduta - jajko na perdutę z włoskiego perduto, ‘zgubiony’. Słownik Etymologiczny Języka Polskiego) i z pewnością dodaje niecodzienności daniu ze zwykłych jaj. Bo przecież jak to brzmi: dziś na śniadanie podano mi perduty!
Kucharka Litewska, przez W.A.L.Z. nakładem autorki, Wilno drukiem Józefa Zawadzkiego Mnie ich niestety nie podano. Zrobiłam sama. Obydwa przepisy pochodzą z książki Kucharka Litewska autorstwa Wincentyny Zawadzkiej (nie chwaląc się, mój ostatni nabytek). Książka z roku 1880 pokazuje inne niż znane mi, oblicze dawnej kuchni – oblicze kresów wschodnich. Zawiera m.in. przepisy na bliny, zupę uchę i inne kresowe cudowności. Zaczęłam próbować kuchnię litewską od przepisów śniadaniowych.
Przygotowałam sos oczywiście z pomniejszonej ilości składników. Szklankę wina, pół szklanki wody i wymienione w przepisie przyprawy gotowałam wraz z cebulą. Z oczywistych przyczyn nie dodałam trybuli. Gdzież bowiem ją dostać w dużym mieście i to w marcu? Kiedy cebula zmiękła wyjęłam ją z rondla, usunęłam przyprawy, a do zredukowanego wywaru dodałam ugniecione masło z mąką (łyżka masła, półtorej łyżki mąki). Powstał aksamitny, winny sos. W międzyczasie zagotowałam ok. 1,5 litra wody z trzema łyżkami octu. Gotowanie jajek w koszulkach, szczególnie po raz pierwszy, może narazić zdrowie gotującego, bo wrzucanie jaj prosto ze skorupki do wrzątku grozi poparzeniem. Przynajmniej mnie grozi, jak się boleśnie przekonałam. Smak całości tj. jajek, ugotowanej cebuli i sosu winnego, tak jak wspomniałam, jest dziwny. Nie pomogło nawet posolenie. Cebula zrobiła się gorzkawa, sos mocno wytrawny, co w połączeniu z delikatnością płynnego żółtka jaj, nie smakuje dobrze. Moim zdaniem sos pasowałby do mięs a jajka do niezbyt wysublimowanego szczypioru.
środa, 07 marca 2012
Truizmem jest stwierdzenie, że przełom wieków XIX i XX to czas wynalazków. Stare książki i poradniki domowe uświadamiają jednak, jak dalece rewolucja technologiczna wkraczała w życie codzienne i starała się ulżyć doli emancypującej się kobiety. Choćby w kluczowej kwestii pieców kuchennych. Wyobraźcie sobie drogie panie i panowie, codzienny rytuał rozpalania w piecu chociażby po to tylko by szklankę wody zagotować. Pomyślmy o tym, jak radzilibyśmy sobie z całodziennym utrzymaniem ognia i tak sprawnym manewrowaniem fajerkami, aby coś jeszcze na nim móc ugotować. Potrzeba w narodzie więc musiała być wielka, aby znaleźć inne sposoby panowania nad ogniem w kuchni. Przy okazji drobna rada z Poradnika życia praktycznego z roku ok. 1943 dla ewentualnych amatorek gotowania na węglu: Porada 216. Węgiel nie spala się szybko, gdy posypiemy go solą. (O jakąż to reakcję chemiczną może chodzić?) Piec - kuchnia węglowa W wielu dawnych przepisach znajdziemy wzmianki o różnorodnych sprzętach, mających pomóc w szybkim ugotowaniu wody, mleka itp. Doskonałym przykładem jest chociażby popularny w XIX wieku samowar. Ale rewolucja techniczna trwała i zaprzęgła do służby kuchennej nie tylko węgiel i drewno, ale i gaz, naftę a na końcu i prąd! Pojawiające się coraz liczniej w tym czasie poradniki domowe starają się usystematyzować wiedzę o nowoczesnych sprzętach domowych. Jestem szczęśliwą posiadaczką jednego z takich dzieł. W mojej opinii monumentalna, wręcz z zacięciem naukowym, pięknie ilustrowana książka Marii Ochorowicz-Monatowej Gospodarstwo kobiece w mieście i na wsi z ok. roku 1913, jest obrazem przemian zachodzących nie tylko w kuchni, ale i mówiąc górnolotnie w społeczeństwie. W rozdziela Piec kuchenny autorka rozwodzi się o korzyściach płynących z posiadania wszelakich udogodnień, w tym maszynek gazowo–spirytusowych i gazowo-naftowych, o których wzmianka znalazła się w poprzedni blogowym wpisie o czekoladzie (przepisie z roku 1858). Urządzenia te przypominały dzisiejsze turystyczne prymusy. Rewolucja nie ominęła także pieców kuchennych. Monatowa konkluduję, że „na polecenie zasługują kuchnie i różnego rodzaju przyrządy elektryczne i gazowe”. (Maria Ochorowicz-Monatowea Gospodarstwo kobiece w mieście i na wsi str.143). Pierwsze próby zaprzęgnięcia gazu do garów przeprowadzał Zachaus Winzler ok. 1803 roku, ale dopiero w roku 1832 James Sharp zaprojektował piecyk, który znalazł się w szerokiej sprzedaży. Kiedy produkt ten dotarł do Polski, nie potrafię ustalić. Wiem natomiast ponad wszelka wątpliwość, że w roku 1913 gazowe kuchenki musiały być już popularne. Monatowa poświęca im sporo miejsca i pisze, że „w Anglii, Niemczech i Francyi i innych krajach kuchnie gazowe po większych miastach wyparły zupełnie opalanie węglem lub drzewem” (Maria Ochorowicz-Monatowea Gospodarstwo kobiece w mieście i na wsi str. 145). Poleca ich użycie ze względu na utrzymanie czystości, oszczędność miejsca i łatwość uzyskania regulowanego ognia w jednej chwili. Jak wynika z lektury Gospodarstwa kobiecego powstawały także inne pomysły, dziś oczywiste: kuchenki elektryczne. Jak z całą powagą konstatuje Monatowa kuchenki te: „… mogą być używane w domach, które posiadają przewody elektryczne”. Poleca także wspomniane już powyżej wszelkie urządzenia, mające pomóc gospodyniom, a będące na prąd w tym imbryki z wodą, maszynki do kawy, dzbanki do mleka, czajniki, sterylizatory, żelazka, „zaopatrzonych w sznury z przewodami elektrecznemi, które w miarę potrzeby łączy się z głównym prądem w ścianie tak jak przenośne lampy elektryczne”. (tamże) Panie i panowie, popijając więc herbatkę z elektrycznego czajnika, spójrzmy czasem z wdzięcznością na naszą ścianę i kryjący się w niej prąd.
|
Archiwum
O autorze
Zakładki:
Blogi całkiem współczesne acz interesujące
Blogi o drzewiejszym życiu
Fascynujący ludzie
O gotowaniu
Wyjątkowe miejsca
Tagi
![]() |